Gdy zaczynałam pisać ten tekst, sytuacja była jeszcze
opanowana. Szedł marsz. Spokojnie, bez incydentów. Bo tak miało być, bo w tym
roku wyznaczyli inną, bezpieczniejszą trasę – przez Most Poniatowskiego. Wtedy jeszcze było
świętowanie. Teraz, gdy wyglądam przez okno, widzę czerwoną łunę nad Warszawą,
a w relacji na żywo w telewizji już padają hasła: chuligani, regularne bójki,
obrzucanie petardami i racami, agresja, pierwsi ranni, zamaskowani bojówkarze.
Czyli jak co roku. Już od czterech lat.
Zastanawiam się, co mają w głowach ci ludzie, którzy
zakładają ochraniacze na zęby i kominiarki na głowy, a potem wychodzą na ulice,
żeby wszczynać bójki, rzucać kamieniami i wyrywać płyty chodnikowe. Mają jakąś
ideę, coś nimi kieruje? Jest coś oprócz agresji? Czy cały rok czekają właśnie
na ten dzień, kiedy mogą wyjść na ulicę i wyładować swoją złość?
Tacy niepodlegli, tacy wolni.
A potem te same pytania: kto zaczął pierwszy, kto kogo
sprowokował, kto został bardziej poszkodowany… Tylko nie będzie komu sprzątać, a po takim
świętowaniu sprzątania jest dużo, bo powyrywane są chodniki i słupki,
porozrzucane butelki po benzynie. Normalnie jak po bitwie o niepodległość.
Dziwne, że tęcza jeszcze nie została podpalona, ale przecież dzień
niepodległości jeszcze się nie skończył…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz